Bursztyny

Kiedy mieszkałem w Gdańsku Brzeźnie, nieopodal plaży, codziennie dochodziłem na piechotę do pętli ósemki. Tramwaj wlókł się niemiłosiernie nadbrzeżnym bulwarem, skąd pomiędzy karłowatymi sosnami, kolczastymi krzewami rachitycznych, owianych słonym wiatrem dzikich róż, z daleka widać było przedzierające się przez wydmy i łamiące fale. Spienione wielogłowe grzywy rumaków, bądź też gładkie jak lustro, lekkie jak dotyk upragnionej dziewczyny, zastygłe w grymasie ołowianego lęku przed nawałnicą. Co rusz ukazywało morze swoje oblicza, zmienne, gęstniejące od przepychu wrażeń, nadmiernej, rozpasanej potęgi, przyjaznego szmeru i lekkiej pianki szumiącej jeszcze w głowie jak po  łyku zimnego szampana.

Czytaj więcej
Czeska wycieczka

           Wracając z podróży, tuż przed naszą granicą z Czechami postanowiłem odwiedzić dwie miejscowości. Nie były one dokładnie po drodze, ale miałem ze sobą wędki i z moich informacji wynikało, jakoby można było spotkać w tamtych stronach jakieś ciekawe łowiska. Jedna z tych miejscowości nazywała się Liberc , a druga Mesacs.

Lato było nieuciążliwe. Pogoda sprzyjająca, od niewielkiego zachmurzenia po słoneczko. Na dojazd do tych miejscowości wybrałem autobus, ponieważ z różnych względów chciałem uniknąć samochodu. Przejeżdżaliśmy przez leśne doliny zarośnięte mieszanym, sosnowo-jodłowym lasem. Poprzez gałęzie światło słoneczne padało na wielkie połacie jasnozielonego mchu układającego się w coś na kształt pierzyny lub poukładanych jedna na drugiej poduch. Ściany wąwozu, którym się przemieszczaliśmy, opadały stromo w dół.

Czytaj więcej
SWAROGI

Kiedy byłem małym chłopcem, jeździłem często z rodzicami do Swarogów. Z Bydgoszczy jechało się tam niebieskim, pękatym autobusem PKS przez prawie dwie i pół godziny.

Wuj był leśniczym i łąkowym. Wujostwo nie mieli jeszcze elektryczności. Jesienią wieczorami paliły się w pokojach lampy naftowe. Długo przesiadywaliśmy razem w kuchni.

Żółto-pomarańczowy płomień lampy dygotał, ożywały cienie kuchennych sprzętów, drżąc na świetlaną melodię. Ciotka kręciła korbą centryfugi, z wylewek hałaśliwej maszynerii ciurkało do dzbanów mleko i śmietana. Siedziałem pod wielkim chlebowym piecem, lgnąc do brązowych kafli całym moim drobnym i kruchym ciałem. Babcia, mama i siostry wujenki darły wieczorami pierze, skubały fasolę, przygotowywały zaprawy. Czasami wysyłały mnie, abym przyniósł coś ze stryszku.

Czytaj więcej