Bursztyny
Kiedy mieszkałem w Gdańsku Brzeźnie, nieopodal plaży, codziennie dochodziłem na piechotę do pętli ósemki. Tramwaj wlókł się niemiłosiernie nadbrzeżnym bulwarem, skąd pomiędzy karłowatymi sosnami, kolczastymi krzewami rachitycznych, owianych słonym wiatrem dzikich róż, z daleka widać było przedzierające się przez wydmy i łamiące fale. Spienione wielogłowe grzywy rumaków, bądź też gładkie jak lustro, lekkie jak dotyk upragnionej dziewczyny, zastygłe w grymasie ołowianego lęku przed nawałnicą. Co rusz ukazywało morze swoje oblicza, zmienne, gęstniejące od przepychu wrażeń, nadmiernej, rozpasanej potęgi, przyjaznego szmeru i lekkiej pianki szumiącej jeszcze w głowie jak po łyku zimnego szampana.