SWAROGI

Kiedy byłem małym chłopcem, jeździłem często z rodzicami do Swarogów. Z Bydgoszczy jechało się tam niebieskim, pękatym autobusem PKS przez prawie dwie i pół godziny.

Wuj był leśniczym i łąkowym. Wujostwo nie mieli jeszcze elektryczności. Jesienią wieczorami paliły się w pokojach lampy naftowe. Długo przesiadywaliśmy razem w kuchni.

Żółto-pomarańczowy płomień lampy dygotał, ożywały cienie kuchennych sprzętów, drżąc na świetlaną melodię. Ciotka kręciła korbą centryfugi, z wylewek hałaśliwej maszynerii ciurkało do dzbanów mleko i śmietana. Siedziałem pod wielkim chlebowym piecem, lgnąc do brązowych kafli całym moim drobnym i kruchym ciałem. Babcia, mama i siostry wujenki darły wieczorami pierze, skubały fasolę, przygotowywały zaprawy. Czasami wysyłały mnie, abym przyniósł coś ze stryszku.

Ciężko było mi rozstać się z ciepłem pieca. Wyzywali jednak od gałganów i leni, aż wreszcie ruszałem niechętnie na wyprawę. Z hukiem zatrzaskiwały się drzwi kuchenne i zostawałem sam na sam ze świecą w ręku przed długą sienią. Po obu stronach z zasłoniętych kotarami wnęk czyhały stare buciory, pęki papierzysk i suszonych ziół czy kwiatów. Przechodziłem tamtędy powoli, ostrożnie stawiając stopy na skrzypiących deskach. Za sienią był wielki, skrzypiący hol. Otwierały się stąd drzwi na wszystkie strony świata. Do gabinetu wuja, altany, strychu i salonu. Gdy tak sterczałem pośrodku, w blasku świecy widziałem jedynie zarysy cienia na ścianach. Tutaj, na skraju wielkiego, starego domu, wydawało mi się, jakbym był w ogromnej teatralnej garderobie. Szerokiej, wysokiej i niedającej się ogarnąć wzrokiem.

Gdzieś w mroku zwieszały się zbutwiałe, poszarpane kurtyny. A na podłodze poustawiano niekończące się rzędy stojaków z ubraniami. Czułem zmienne powiewy przeciągów, tak jakby w ciemnościach ktoś wciąż otwierał i zamykał niewidzialne drzwi i okna.

Wspinałem się po stromych schodach, z każdym krokiem wyżej i wolniej. Gdy dotarłem do ich końca, ostrożnie odstawiłem świecę i nasłuchiwałem.

Za oknami panowała cisza. Taka cisza, że gdyby ktoś czaił się koło domu w ciemnościach, na pewno usłyszałbym jego oddech, tak jak teraz słyszałem szelest spadających i ocierających się o ceglany mur liści.

Wyjrzałem przez okno, z nosem przyklejonym do szyby, próbując coś w ciemności wypatrzyć. Kiedy tak stałem, chmury otwierały swoje paszcze, a przedziwne stwory okrążały nasz dom, stawiając stopy miękko na paluszkach.

 

 

Tomasz Kardacz Swarogi, [w:] Tomasz Kardacz, Lato w Swarogach, wyd. Solaris, Olsztyn 2004.