Czeska wycieczka

           Wracając z podróży, tuż przed naszą granicą z Czechami postanowiłem odwiedzić dwie miejscowości. Nie były one dokładnie po drodze, ale miałem ze sobą wędki i z moich informacji wynikało, jakoby można było spotkać w tamtych stronach jakieś ciekawe łowiska. Jedna z tych miejscowości nazywała się Liberc , a druga Mesacs.

Lato było nieuciążliwe. Pogoda sprzyjająca, od niewielkiego zachmurzenia po słoneczko. Na dojazd do tych miejscowości wybrałem autobus, ponieważ z różnych względów chciałem uniknąć samochodu. Przejeżdżaliśmy przez leśne doliny zarośnięte mieszanym, sosnowo-jodłowym lasem. Poprzez gałęzie światło słoneczne padało na wielkie połacie jasnozielonego mchu układającego się w coś na kształt pierzyny lub poukładanych jedna na drugiej poduch. Ściany wąwozu, którym się przemieszczaliśmy, opadały stromo w dół.

Trochę poniżej nas, na dnie jaru, wiła się i skrzyła wszystkimi barwami nieba wstążka niewielkiej, nieco zarośniętej krzewami rzeczki. Rzeczka ta była błękitna, ponieważ odbijało się w niej niebo. Dalej, w cieniu drzew, robiła się szara, a tam, gdzie głębiny, stalowo-szara. Później wpadała do innej, większej, o kamienistym dnie, wokół której wznosiły się łagodne wzgórza z polanami oświetlonymi słońcem i złocącymi się w nim połoninami, porośniętymi dojrzewającą trawą.

Zaczęliśmy w końcu zjeżdżać do Mesacsu. Miasteczko było pełne kolorowych domów, we wszystkich odcieniach żółtci. Budynki przykryte były czerwonymi dachami, wieże kościołów i ratusza również czerwoną karpiówką, z zielonymi od śniedzi zwieńczeniami miedzianych kopuł i lukarn. Wiele okienek miało zielone ramiaki i okiennice. Zbliżyłem się do rynku, na którym rzeka przegrodzona była kamienną groblą. Kręciło się tam wielu spacerujących ludzi, w parku obok grobli.

Wyjechaliśmy z Mesacsu i po kilku minutach dotarliśmy do Librec. Miejscowości położone były obok, a właściwie łączyły się ze sobą. Architektura Librec różniła się jednak znacząco od poprzedniej miejscowości, była jakby bardziej oficjalna, urzędowa. Domy były wyższe, mniej było kolorowych dachów, więcej ceglanych murów. Podjechaliśmy na dworzec, na którym stało zaledwie parę autobusów – na wielkim placu było pusto.

Wiedziałem, że muszę się spieszyć z przesiadką. Zbierałem jednak moje rzeczy, których część rozwiesiłem na pustych siedzeniach w autobusie, gdyż trochę zamokły poprzedniego dnia. Podnosiłem i zbierałem skarpetki, z których oczywiście większość była nie do pary. Poszukiwałem więc na podłodze brakujących sztuk. Wreszcie porzuciłem to bezcelowe zajęcie, gdyż czas nieubłaganie upływał, a pod siedzeniami nic nie znajdowałem. Wyszedłem z autobusu z moim plecakiem i pokrowcem z wędkami i udałem się do kas biletowych. Niestety nic tam nie mogłem kupić, poza pamiątkami i słodyczami, gdyż w rzeczywistości były to stragany pełne różności całkowicie nieprzydatnych w krótkiej podróży turystycznej. Trafiłem w końcu do kasy biletowej. W okienku urzędowała młoda dziewczyna. Poprosiłem ją o bilet. Odpowiedziała, że owszem, jeśli się uprę, sprzeda mi bilet, ale tak naprawdę to dalej już nie pojadę nigdzie z tego miejsca, gdyż stąd autobusy nie wyjeżdżają.

Przyjrzałem się jej uważnie, popatrzyłem na innych ludzi wokół mnie. Na ulice i domy. Wtedy wreszcie zauważyłem, że domy nie są w rzeczywistości zbudowane z cegieł, ale ze świetlistych, barwnych plam, drżących i falujących w tym późno wieczornym słońcu. Domyśliłem się, gdzie jestem. Zapytałem dziewczyny, jak długo tutaj jest. Odparła, że od jakichś trzech miesięcy. Położyłem plecak, opierając go o niewielki, drewniany płotek. Usiadłem sobie na ławeczce i rozkoszowałem się ostatnimi promieniami ciepłego, zachodzącego słońca.

 

                                                                                                                                               Autor: Tomasz Kardacz, tekst niepublikowany