Bursztyny

Kiedy mieszkałem w Gdańsku Brzeźnie, nieopodal plaży, codziennie dochodziłem na piechotę do pętli ósemki. Tramwaj wlókł się niemiłosiernie nadbrzeżnym bulwarem, skąd pomiędzy karłowatymi sosnami, kolczastymi krzewami rachitycznych, owianych słonym wiatrem dzikich róż, z daleka widać było przedzierające się przez wydmy i łamiące fale. Spienione wielogłowe grzywy rumaków, bądź też gładkie jak lustro, lekkie jak dotyk upragnionej dziewczyny, zastygłe w grymasie ołowianego lęku przed nawałnicą. Co rusz ukazywało morze swoje oblicza, zmienne, gęstniejące od przepychu wrażeń, nadmiernej, rozpasanej potęgi, przyjaznego szmeru i lekkiej pianki szumiącej jeszcze w głowie jak po  łyku zimnego szampana.

         Moje morze tak bliskie. Na wyciągnięcie dłoni i na krok od marzeń. Jak na dłoni je miałem przed sobą. Jezioro wielkich pragnień niespełnionych, tych, które trwają chwilkę i tych, które drzemią w nas wiecznie. Takich, o których można lub z których nie można nikomu się zwierzyć. Morze nieskończone, moje morze niedościgłe.

Patrząc tak na statki, przemierzające powoli długie dystanse na zatoce, zamyślałem się i budziłem z zapatrzenia. Inne miałem sprawy na głowie. A zresztą, Nowy Port i niedalekie ujście Wisły zamieniały ławice piasku w błoto pełne oleju, starych, jaskrawo farbowanych pojemników, puszek, lin, plastikowych pojemników po butelkach, podartych sieci. Tylko czasami leżały na brzegu dziwne, wyplute pęcherzyki morszczynu, tkanka oddechowa wody. Jej przetwornik tlenowy, maszyna rozsypująca się i wydarta z głębi ponurego odmętu, krystalicznej, zimnej toni.

Do uczelni jechałem rozpadającym się tramwajem 45 minut, a nawet godzinę. Nikt nie powie mi, że współcześnie są jakieś bardziej romantyczne i godne uwagi poety pojazdy niż tramwaje. Szczególnie stare, dobre tramwaje miejskie, czerwone, odrapane z wytartym lakierem i spłowiałymi siedzeniami. Chwiejące się we wszystkich przegubach, skrzypiące jak stare schody do przedsionka tajemnic. Stojąc na tylnym pomoście, można wdychać wiejące znad morza wiatry, a słoneczna bryza rankiem, po nocy spędzonej z flaszką wódki, przyprawia o taki sam zawrót głowy jak wypity wcześniej alkohol. Właściwie powinno być zabronione głębokie wdychanie takiego powietrza, rześkiego, przaśnego, nieprzyzwoicie krzepkiego. Takie powietrze z rana przyprawia o zawrót głowy. Bolą rozklejające się płucne pęcherze, kruche jak wielkie bąble pianki morskiej na piasku, co zaraz pękają bezszelestnie i znikają, nawet w naszej pamięci nie pozostawiając marnego śladu.

         Miałem roznosić mleko na osiedlach, a kształt moich marzeń pozostawał cały czas ten sam, to samo śnieżne zauroczenie, ten sam słony smak na ustach. To jeszcze jeden dotyk fal, jeszcze jedna kropla wody, muśnięcie wezbranego morza, jego przesłanie i ostrzeżenie.

         Czyżbym przeceniał fale, ich wpływy i brzask? Ich chęć wszechstronnej wiedzy, ich zrywy i szalone moce?

Tramwaj opuszczał bulwar i wyjeżdżał z Brzeźna długą aleją lipową, chyba przez wzgląd na to, że Karol Marks robił ludziom lipę z mózgu, nazwaną jego imieniem.

W takie dni i noce, gdy słychać szum fal obijający się o ściany pokoju, gdy czujesz tętno wody, jej magnetyzm, nie da się spać. Toteż przewracałem się z boku na bok, wierciłem w łóżku, a sny, których po otwarciu oczu nie pamiętałem, drżące, niespokojne, budziły mnie. Dziwne mary wypełniały pokój przejrzystą tkanką rozsnuwającą swoje lekkie macki wokół mojego posłania. W półśnie uciekałem poprzez ciasne uliczki i zaułki miasta, ścigany przez wielkiego pluszowego psa z żółtej materii. Pysk zwierzęcia miał wydatne, czerwone usta. Kundel nie szczekał, tylko cmokał na mnie z drugiej strony bulwaru, co przyprawiało mnie o zakłopotanie i dziwiło przechodniów. Jednocześnie mój cień sprawował się podejrzanie. Zwróciłem uwagę, że podąża za moimi ruchami z pewnym ociąganiem się. Na stromych ścianach z bocznym oświetleniem słonecznych promieni, widziałem załamaną, zgarbioną sylwetkę swojego ciała. Przykładałem rękę do głowy, podnosiłem ramię. Wszystko było w porządku, ale gdy tylko odwracałem uwagę, gesty cienia stawały się niedbałe, ledwie nadążały za ruchami moich kończyn. Wreszcie, gdy usiadłem znużony na ławeczce, mój cień, widać znudzony ciągłym obowiązkowym ukrywaniem swojej własnej tożsamości, ulokował się wygodnie obok, zakładając sobie nogę na nogę.

W takie noce, a często wczesnym rankiem, jeszcze przed świtem, udawałem się na przechadzkę, wypatrywać pierwszych promieni wschodzącego słońca. Nad morzem to popularne zajęcie dla mniej znudzonych wczasowiczów. Nikogo nie było na brzegu. Gwar i łoskot miasta ustąpił. W lekkich ciemnościach przechodzących w szarość przedświtu i dzień, powłócząc noga za nogą, szedłem z  Brzeźna do Sopotu. Myśli moje niespokojnie uganiały się za mewami, krzyczały jak one, pełne czarnych blasków, blach stalowych – szarych, zardzewiałych, nieprzydatnych do niczego, stanowiących balast jedynie. Moje myśli zbłąkane, ponure, chłodne wiatrem poranka, kłębiły się, splątane w pułapce bez odwrotu i nadziei.

         Jutrzenka powoli rozpościerała swój blask, w postaci poświaty przenikającej przejrzyste mgiełki, zakwitała szarością Payne’a. Wynurzały się powoli smugi jasnego fioletu, pogłębione gdzieniegdzie ołowianą, martwą ciszą morza, załamywaniem się lekkich fal na jego brzegu. Myślą urwaną, niespokojną, krótką, niezmierzającą do celu. Płytką szarą pleśnią.

Żal nieokiełznany ścisnął mnie, nie wiedzieć czemu. Melancholijny był ten klimat – kształt wybrzeża skąpanego w barwach ultramaryny. Pozbawiony ludzkiej obecności. Urzekający przenikliwym spokojem i ciszą w mojej samotności nad bezmiarem brzegu. Kręciłem się tam i z powrotem niespokojnie przy słupach falochronu, uświadamiając sobie powoli bezsens tej gonitwy i stratę czasu, wynikającą z długiego spaceru, który nie przynosił wytchnienia. Zawróciłem. Powoli krocząc w błękitach poranka, spotkałem wreszcie odciśnięte ślady w drodze powrotnej. Po krótkim namyśle przymierzyłem trop do buta i stwierdziłem, niestety, że były to moje własne ślady. Tak więc zmierzałem niby z powrotem na stację kolejki i pętlę tramwaju, ale nadal samotnie. Zaskoczony jedynie tym, że mogłem tutaj kogoś spotkać i że to wyimaginowane spotkanie, przypuszczalne, niewiarygodne, gdyż byłoby to spotkanie poniekąd z samym sobą, z moim własnym tropem zagubionym i wymywanym przez fale, że to spotkanie mogłoby mnie ucieszyć. Szedłem więc dalej, w nieskończoność mlecznej mgiełki rozpostartej ponad plażą, aż po kobaltowy horyzont. A piasek, piasek nie był wcale żółty. Mienił się wszelkimi odcieniami błękitu. Morskie fale ożywiał lazurowy blask. Sine cienie ustępowały pola barwom chłodnym , ale soczystym. Powędrowałem, stawiając stopy w moje własne ślady z poranka. Jak zwykle o tej porze znajdowałem na brzegu bursztyny. Wczesnym rankiem, gdy nikt jeszcze nie zdążył ich wypatrzeć.

Przesypywałem je uradowany z dłoni na dłoń, siedząc na piasku przy wyjściu z plaży na pętlę ósemki.

Po szczegółowej jednak obdukcji stwierdziłem, że pełne są ukrytych, ciemnych refleksów, atramentowej szadzi, granatowego połysku i tak naprawdę są niebieskie. Okruchy błękitnej grzywy oceanu.

 

Tomasz Kardacz, Bursztyny, [w:] Tomasz Kardacz, Urodzeni pod znakiem słońca, Olsztyn 2015.